Dzień 2 – Rekordy przewyższeń

Powitał nas bardzo chłodny lecz pogodny ranek. Przy pakowaniu się usłyszeliśmy, że zbliża się jakiś rowerzysta. W dalszą drogę ruszyliśmy we trójkę praktycznie aż do przełęczy Georgia Pass. Ucieszyliśmy sie z Dylanem, że nie przejechaliśmy tego odcinka nocą, bo byłoby żal przegapić niesamowitych widoków rozpościerających sie z trawiastej przestrzeni. Otwarta przestrzeń i wysokość powodowały, że trudniej mi się oddychało.

Zjazd z Georgia Pass po mokrych kamieniach dostarczył niesamowitych wrażeń. Miejscami był na tyle trudny, że schodziłem z roweru i kilka metrów sprowadzałem rower. Zjeżdżałem dużo szybciej niż Dylan, który dogonił mnie dopiero w dolinie, kiedy ja już byłem po przerwie na batona i napełnieniu bukłaka wodą ze strumienia zdezynfekowanej pigułkami Katadyn. Dylan filtrował wodę, a ja ruszyłem dalej.

Właściwie to po pierwszym dniu zacząłem się martwić o klocki hamulcowe, bo w deszczu i przy takiej ilości zjazdów mogły szybko się zetrzeć. Postanowiłem więc mniej hamować; zresztą wyglądało na to, że średnią prędkość można było podrasować tylko na zjazdach i lekko opadających trawersach.
Przy kolejnym podjeździe wyprzedziłem gościa pchającego spokojnie rower pod górkę, który – powiedzmy sobie szczerze – był nieco przy sobie. Zastanawiałem się jak to możliwe, że dotarł już tak daleko? Powiedział, że nie spał w nocy tylko jechał!

Tego dnia w dalszej części trasy było sporo trawersów i trochę łatwiejszego zjeżdżania, ale tylko do Swan River. Potem zaczął się techniczny podjazd. Widzący mnie schodzący w dół turyści komentowali, że to niesamowite… Wkrótce podjazd stał się zbyt stromy i nieprzejezdny aż do momentu, gdzie ścieżka prowadziła dolinką porośniętą trawą i kwiatami. Tu zobaczyłem przed sobą górujące szczyty i pomyślałem: Holly shit! Jak ja się tam na górę dostanę. To były pierwsza paskudna sekcja na trasie, gdzie ciężko było pchać rower. Bardzo długo zajęło mi wdrapanie się na pasmo Tenmile. To jedna z sekcji, gdzie wydawałoby się, że jej pokonanie zajmie dwie godziny, a w rzeczywistości zajmowało to pięć godzin. Za mną rozciągał się widok na Jezioro Dillon nieopodal Frisco, a po drugiej stronie grzbietu, poprzez niebo zaciągnięte chmurami połyskiwała nitka szosy w głęboko wciętej dolinie. Zjazd do doliny był bardzo stromy i miejscami niebezpieczny z powodu śliskich kamieni.

W Copper Mountain Resort spędziłem sporo czasu. Uzupełniłem zapasy na stacji benzynowej, gdzie spotkałem Jamesa. James zakupy zrobił błyskawicznie i pognał dalej. Ja miałem ochotę na coś ciepłego. Zjadłem zupę serową w Endo’s Grill & Bar, zaś specjalności zakładu – nachos, nie byłem w stanie zjeść, bo danie było zbyt ostre. Ruszyłem zdobywać kolejną przełęcz. Na szutrowej drodze zobaczyłem Jamesa jadącego w przeciwnym kierunku. Miał połamaną szprychę w przednim kole i postanowił pojechać do Frisco celem naprawy. Z jego relacji wynikało, że to już druga awaria koła. Jakoś mnie to nie zdziwiło, kiedy zobaczyłem cieniowane do 1.5 mm szprychy.

Po zjechaniu z szutru ścieżka stała się grząska, utkana korzeniami. Pięła się doliną na przełęcz. Byłem coraz bardziej zmęczony, ale bardzo chciałem zrealizować mój plan 100 km dziennie. Jechałem wyjątkowo wolno, a niektóre fragmenty szedłem pieszo. Szybko się ściemniło i na Searle Pass szedłem pieszo pchając rower przy zapalonej lampce. Jakiś turysto-maniak schodził z oświetleniem. Zapewne straciłem nieco na widokach, bo jedyne co widziałem w świetle mojej lampki to kwiaty pośród łąk doliny, w której wił się strumyk. Z Elk Ridge (3743 m.n.p.m) był niezły, lekko techniczny zjazd, dodatkowo utrudniony poprze fakt, że zjeżdżałem go „na lampkach”. Końcówka była dość parszywa po luźnych kamieniach, gorszych niż u nas w Beskidach. Gdy byłem już wystarczająco nisko znalazłem całkiem ładne miejsce na rozbicie namiotu pośród traw na skraju lasu brzozowego. (Na przełęczy). Był środek nocy gdy położyłem się do snu.
Tego dnia pokonałem ponad 3500 m przewyższeń.

Multimedia

img_0174_1920

CTR – Dzień 2 (galeria)

Dodaj komentarz